Monday 29 August 2011

Rowerem na zakupy (i po więcej stojaków!)

Kiedy jakiś czas temu Londyn uruchomił program "boris-bike'ów", czyli wypożyczalni rowerów ochrzczonych imieniem niezwykle przyjaznego ruchowi rowerowemu burmistrza miasta, w mediach zagotowało się od komentarzy poirytowanych użytkowników systemu, którzy narzekali na wieczny brak miejsc w stacjach dokujących. Szczególnie przeklęta pod tym względem była stacja przy dworcu kolejowym Waterloo, która dla wielu stanowi bramę do biznesowego centrum Londynu, City. Korzystający z boris-bike'ów skarżyli się na czasochłonne kursowanie od stacji do stacji w poszukiwaniu wolnego miejsca do pozostawienia roweru.

Londyńczycy! Jak ja doskonale rozumiem Waszą frustrację! Co prawda, w Krakowie używam głównie swojego roweru, ale męczące krążenie wokół miejsca docelowego w poszukiwaniu czegokolwiek, do czego możnaby w miarę bezpiecznie przypiąć rower nie jest mi obce. Wręcz przeciwnie - momenty, kiedy zmuszona jestem zostawić rower przytulony do latarni, znaku drogowego lub płotu, bijąc się z myślami, czy w akcie desperacji nie wprowadzić roweru do lokalu, są stałym elementem mojej codzienności. Niezwykle ucieszyła mnie niedawna akcja fundacji AllForPlanet, która w całej Polsce stawiała stojaki w wybranych przez rowerzystów lokalizacjach (o estetyce tych stojaków innym razem). Działanie godne pochwały, ale to ciągle kropla w morzu potrzeb. 

Mój rower jest moim środkiem transportu, zabieram go (lub raczej - on mnie zabiera) właściwie wszędzie. Często również na zakupy, a te codzienne robię zazwyczaj na placach targowych w centrum Krakowa. Ja i rower pojawiamy się wobec tego często na Starym i Nowym Kleparzu, Rynku Dębnickim czy - najczęściej - Placu na Stawach. I nie czujemy się tam mile widziani. Nie ze względu na niemiłą obsługę, wysokie ceny, czy, hm, wielkie, migoczące znaki "Rowerzystkom miejskim wstęp wzbroniony", ale dlatego, że właściwie żaden z placów targowych nie oferuje rowerzystom porządnych stojaków. Przy Kleparzu mamy wyrwikółka, a przy Placu Nowym, Rynku Dębnickim i Placu na Stawach nie mamy po prostu nic. W związku z tym moje wycieczki na plac wyglądają zazwyczaj tak: 



Czasem uda mi się przypiąć rower do latarni albo kleparzowego wyrwikółka - o ile uda mi się złapać jakieś miejsce (co bywa trudniejsze niż znalezienie miejsca na bagaż w wagonie TLK), ale - powiedzmy to głośno, wyraźnie i cierpkim tonem - obecne parkingi dla rowerzystów przy placach targowych to kpina. Albo mają niewystarczającą pojemność (tu ukłon w stronę zarządcy Starego Kleparza - czy wyobrażają sobie Państwo sytuację, w którym Kleparz dysponuje tylko siedmioma miejscami parkingowymi dla aut? No właśnie), albo niewłaściwą formę (wyrwikółka to NIE stojaki. To marna imitacja porządnych stojaków), albo wcale ich nie ma. A przecież, drodzy handlarze, drodzy zarządcy - STOJAKI DLA ROWERÓW = ZYSK. Im więcej ludzi będzie miało możliwość w cywilizowany sposób zaparkować rower przy Waszym obiekcie, tym więcej z nich zdecyduje się na zrobienie u Was zakupów. Dlaczego inwestując w infrastrukturę parkingową dla aut zapominacie o rowerach? 

Rzecz jasna, szansa, że zarządcy krakowskich placów targowych trafią na tego bloga i przeczytają moje lamenty, jest niestety mała. Dlatego w mieście, które dla kierowców buduje miejsca parkingowe przy każdej nowej inwestycji drogowej (pozdrawiamy ZIKiT i przypominamy o ewenemencie na skalę europejską, jakim był remont ulicy Długiej) musimy sami domagać się respektowania również naszego prawa do parkowania. Poświęć chwilę i wyślij petycję - choćby po to, żeby nie pluć sobie w brodę, kiedy po raz kolejny będziesz krążyć w poszukiwaniu miejsca do pozostawienia roweru. 

Wednesday 17 August 2011

Cycling london

Uwielbiam Londyn.
Nie tyle centrum miasta, co jego bardziej peryferyjne dzielnice - Battersea, Hampstead, Putney, Richmond, powoli przekonuję się nawet do Shoreditch. Londyn ładuje mi akumulatory i przywraca wiarę w ludzi (chociaż co do tego ostatniego, nie jestem pewna, czy dzieje się to za sprawą Londynu czy cydru). Tym razem postanowiłam zderzyć z tym miastem moją rowerową stronę.

Ja-rowerzystka i Londyn polubiliśmy się. Nadbrzeżna trasa wzdłuż Tamizy, choć przerywana co jakiś czas różnym portowym żelastwem albo niezrozumiałym, niedostępnym budownictwem, narobiła mi bałaganu w głowie i tęsknię za nią okrutnie. Jadąc z Putney w stronę Barnes, Richmond i dalej, do Twickenham, Hampton Court czy Kingston, ja i rower nie mogliśmy opanować zachwytu - o mało nie skończyło się kąpielą w tej rzece, uroczej jak Marion Cotillard, a zdradzieckiej jak Anna Cugier-Kotka.

Jeździliśmy razem w różne miejsca, a Londyn... zapraszał nas na trasy rekreacyjne, jednocześnie skutecznie zniechęcając do używania jezdni, mimo wytyczonych pasów dla rowerów. Jazda po ulicy to sport ekstremalny - kierowcy zgodnie ignorują rowerzystów, szczególnie wtedy, kiedy ci ostatni nie są wyposażeni w osprzęt godny żołnierza ONZ, mający za zadanie czynić ich bardziej widocznymi (kierowcy natomiast, rzecz jasna, takimi środkami bezpieczeństwa się nie przejmują - obowiązek jazdy z włączonymi światłami mijania w tym kraju nie istnieje).

Tak czy inaczej, Londyn mnie nie zawiódł. Poniżej specjalnie dla tych z Państwa, którzy lubią jeść oczami, moja londyńska rowerowa przygoda w obrazkach. Smacznego.

Ding-dong! London calling


Samotny rower zabłądził w podejrzaną uliczkę...

...gdzie absolutnie nie spodziewał się spotkać kota w roli zabezpieczenia rowerów.


Kingston. 

Na takich rowerach jeżdżą lansiarcy ostrokołowcy z lfgss.com :) (spotkania w każdy poniedziałek, wtorek  i czwartek!)

Tamiza. Popularne cmentarzysko rowerowe.



Spotkani na Northcote Road: Stu, Kim i ich wspaniałe rowery

Kto zgadnie, gdzie to?